W trakcie pierwszego roku wolontariatu moja rola polegała w dużej mierze na spędzaniu czasu z Oskarem 1 raz w tygodniu. W każdą sobotę przed południem pojawiałem się w placówce a następnie razem ruszyliśmy przez Rynek na zajęcia z nauki pływania. Od czasu do czasu w drodze powrotnej wpadaliśmy na chwilę do kawiarni, gdzie Oskar wypijał kubek swojej ulubionej gorącej czekolady pochłaniając jednocześnie 2 całkiem spore muffiny czekoladowe. Kiedy tylko pogoda sprzyjała wybieraliśmy się z rowerem lub hulajnogą na Planty. Zdarzało się, że w trakcie tygodnia dzwoniłem do placówki zapytać o plany na kolejny weekend a przy okazji zamienić kilka słów z Oskarem. Rozmowy telefoniczne nie były jednak jego ulubionym zajęciem i zwykle kończyły się szybko po kilku zdawkowych odpowiedziach.
Od momentu moich pierwszych odwiedzin u Oskara widoczne było dla mnie jego ogromne zainteresowanie samochodami oraz bardzo dobrze rozwinięta wyobraźnia przestrzenna. Potrafił budować z klocków dość skomplikowane konstrukcje a nieco później okazało się że z niebywałą sprawnością porusza się po mieście przy użyciu Google Street View. Jednocześnie wyzwaniem okazał się nauka i zapamiętywanie cyfr i liter.
Minęło 1,5 roku wolontariatu, przyszły kolejne wakacje a Oskar wraz z resztą dzieciaków wyjechał na wakacyjny pobyt nad morzem. Oznaczało to, że przez dłuższy czas nie będziemy się kontaktować chociaż obiecałem mu, że postaram się zadzwonić na stacjonarny numer telefonu ich ośrodka wypoczynkowego. Po 3 dniach od wyjazdu całej grupy zadzwonił mój telefon a na ekranie pojawił się nieznany mi numer telefonu. Odebrałem połączenie i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu usłyszałem po drugiej stronie głos Oskara. Po krótkiej rozmowie wyjaśnił mi, że poznał na wakacjach nowego kumpla, który zgodził się pożyczyć mu na krótką rozmowę swój własny telefon komórkowy. Ustaliliśmy, że będę mógł co kilka dni dzwonić na jego numer, żeby porozmawiać z Oskarem tak, żeby jego kolega nie musiał płacić za połączenia. Nadal jednak nie byłem stanie uwierzyć jakim cudem Oskar był w stanie zapamiętać dziewięciocyfrowy numer telefonu, bo było dla mnie całkowicie jasne, że nigdzie go wcześniej nie zapisał.
W tytule dzisiejszego tekstu pojawił się imbir i zapewne czytając tę historię zastanawiacie się jaki jest jego związek z dzisiejszą historią. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że na początku pandemii wirusa postanowiłem, że zajmę nieco swojego czasu próbując wyhodować kilka roślin balkonowych. Po zasianiu kilku różnych rodzajów nasion do doniczek bardzo szybko mogłem zaobserwować jak kiełkują i rosną. Jednocześnie zainspirowany filmikiem z YouTube do jednej z donic włożyłem korzeń imbiru. Muszę przyznać, że zrobiłem to na zasadzie eksperymentu, zdając sobie sprawę z tego, że klimat raczej nie sprzyja tego typu roślinom. Przyjąłem jednak założenie, że postaram się zapewnić roślince jak najlepsze warunki, co sprowadza się do tego, że przez wiele tygodni ze względu na niskie temperatury trzymałem ją w mieszkaniu regularnie podlewając. Pozostałe zasiane przeze mnie kwiaty rosły w miarę regularnie tymczasem donica z korzeniem imbiru na ich tle wyglądała dosyć żałośnie – po prostu czarna ziemia bez żadnych oznak jakiejkolwiek zieleni. Mijały kolejne tygodnie i ze wszystkich nasion już dawno wyrosły średniej wielkości łodygi a donica z imbirem nadal stała kompletnie łysa. Po 3 miesiącach od rozpoczęcia hodowli doszedłem do wniosku, że czas się pogodzić z faktami: nie ma szans na wzrost pomimo starań i zapewnienia możliwie najlepszych warunków do rozwoju. Jedyne co mnie powstrzymało przed natychmiastowym wyrzuceniem zawartości donicy do śmietnika było już chyba tylko moje lenistwo.
Zdjęcie, które jest dołączone do dzisiejszego posta to widok, który zobaczyłem wychodząc na balkon około tydzień po tym, kiedy uznałem swoją hodowlaną porażkę. Widok, który był jednocześnie wielkim zdziwieniem ale też dużą satysfakcją.
Chyba już nic nie poradzę na to, że bardzo lubię tego rodzaju historie – choć dla wielu mogą się wydawać naiwne bądź ckliwe. Ja jednak wyglądam przez okno balkonowe i widzę tę malutką zielona lodyżkę, która rozwija się w swoim własnym tempie. Nadal nie wiem, czy wyrośnie z niej prawdziwy imbir (wiem, że klimat raczej temu nie sprzyja). Jednak za każdym razem czuję radość i satysfakcję. Teraz już sami możecie się domyślić, dlaczego imbir znalazł się w tej historii obok cyferek i literek.